17 grudnia o ósmej rano przychodzi do nas sprzątaczka, Irena Wrońska, i mówi, że z Wyposażenia idą stoczniowcy na Kadłubownię — w naszym kierunku, czyli na pochylnię „Wulkan”. Już mój kierownik wiedział, że idą i mówi: „Kto wyjdzie, będzie miał kłopoty”. A to był dobry człowiek, który w najtrudniejszych czasach bronił mnie jako fachowca.
Ja i dwaj moi koledzy założyliśmy watówki i dołączyliśmy do tych strajkujących. Poszliśmy pod bramę główną, pod budynek dyrekcji. Mogła być wtedy godzina 10.00. Dyrektor Tadeusz Cenkier prosił o powrót do pracy, obiecywał podwyżkę. Tego nikt nie nazywał jeszcze wtedy strajkiem, myśleliśmy raczej: protest, manifestacja. Pod budynkiem dyrekcji było nas kilka tysięcy, z czego część wyszła na miasto. Ta grupa poszła w kierunku placu Grunwaldzkiego, gdzie już czekały armatki wodne i milicja z tarczami. Część ludzi cofnęła się do stoczni, inni chcieli się dostać do portu. Milicja ich znów polała wodą na wysokości Wałów Chrobrego. Zlani, zbici wracali pod bramę stoczni. Pamiętam kobietę-spawacza z K-2, która szła z połamaną tarczą milicyjną i mówiła: „Biją naszych”.
Rozochocona milicja zaczęła zaciskać pierścień wokół stoczni. Wtedy to już rozpoczęła się walka. My kamieniami, milicja zaś rzucała granaty z gazami łzawiącymi. Na ulicy Dubois z budynków leciały szmatki, takie białe, jakby padał śnieg — ludzie rzucali nam, abyśmy mieli czym wytrzeć oczy. Te starcia z milicją trwały jakieś dwie godziny — od 11.00 do 13.00. Jakiś facet wpadł do sklepu mięsnego, wybił szybę. Stoczniowcy go złapali, wyrzucili stamtąd, powiedzieli, że jest ubowcem.
Jacyś młodzi przewrócili gazik, złapali karabiny, a starzy stoczniowcy wyrywali im je i gięli lufy, aby nie można było ich użyć.
Przede mną szło dwóch mężczyzn, chyba malarzy, rozmawiali. Jeden mówi: „Synu, w razie gdybym zginął, to ty zaopiekuj się matką”, a syn: „Tata, gdybym ja zginął, to ty się zaopiekuj żoną i dziećmi”.
Wróciłem na swój wydział, zostawiłem watówkę, założyłem płaszcz. Poszliśmy w kierunku placu Żołnierza. Nie jeździły tramwaje, autobusy, nie było żadnej komunikacji. Doszedłem do Komitetu Wojewódzkiego, w którym już byli ludzie. Z okien wyrzucali kiełbasę i inne dobra — wtedy niedostępne, papiery, dokumentację; budynek płonął. Zapaliły się firanki, papiery, ze środka wyrzucano palące się rzeczy.
Jakiś chłopak próbował robić zdjęcia — złapali aparat, wyrwali mu, rozbili o bruk. Nie wiadomo, kto to był. Widziałem też, jak obok, na placu Hołdu Pruskiego łodzią, która tam stała — dla dzieci do zabawy, próbowano taranować drzwi Komendy Wojewódzkiej. W środku było już dużo aresztowanych i ludzie chcieli wyrwać siedzących z cel. Milicja usiłowała się bronić, ale chłopakom udało się wrzucić do środka benzynę i budynek zaczął się palić. Szybko go jednak ugasili.
Obok mnie padł człowiek. Mówię do kolegi: „Edek, strzelają do nas”.
Szczecin, 17 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Następnego dnia, 18 grudnia, jak zwykle rano wsiadłem do tramwaju, pojechałem do stoczni. Przed bramą główną, przed budynkiem dyrekcji — stały czołgi. Stoczniowcy mówili: „My ich zaraz wyprawimy”. Wziąłem swoją watówkę, przyszedłem pod bramę. Stoczniowcy zaczęli lać pod gąsienice czołgów farbę, benzynę, a czołgi pomału, metr po metrze, się cofały.
W pewnym momencie — rozległy się strzały. Obok mnie padł młody chłopak, który coś tam mówił i zdążył jeszcze krzyknąć: „Chyba dostałem!”. Skoczyliśmy z kolegą Sacharczukiem i znaleźliśmy się za murem, poza linią strzału. Wtedy właśnie zabili Stefana Stawickiego, który przechodził obok budynku, później zabito młodego, 23-letniego chłopaka — Eugeniusza Błażewicza — stał przy pryzmie piasku, która służyła kuźni. Potem widziałem, jak nieśli na desce człowieka w porwanym kombinezonie — z nogawki spodni sterczały dwa piszczele, widać było roztrzaskane kolano. Rannych wnoszono do budynku przychodni stoczniowej i tam się nimi zaopiekowano. Za chwilę ucichły strzały i ruszyły karetki.
Byłem roztrzęsiony, zapłakany, w ogóle nie mogłem zrozumieć, jak można tak bezkarnie strzelać do spokojnych, bezbronnych ludzi.
Szczecin, 18 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Wróciliśmy pod stocznię, pod budynek dyrekcji. A tam jedni żądali, żeby wszystko zburzyć, drudzy — w tym i ja — aby zostać przy stoczni i zorganizować strajk okupacyjny. No i wygraliśmy, większość powiedziała, że wracamy do stoczni i organizujemy strajk.
Poszliśmy wszyscy na świetlicę główną, w tym nasza trójka z Szefostwa Technicznego i trójki wybrane z innych wydziałów, mogło tam być w sumie kilkaset osób. Byłem zdenerwowany. Głośno, publicznie zażądałem, żeby wszyscy ci, którzy należą do PZPR, opuścili świetlicę. Wtedy wstała większość — powiedzieli, że oni należą do partii, ale też są za tym, by przerwać to, co się dzieje.
Uzgodniliśmy, że strajkujemy, wybieramy Komitet Strajkowy i delegujemy przedstawicieli do rozmów. Padały propozycje nazwisk. Zaakceptowaliśmy Mietka Dopierałę, który był partyjny, i innych, ustaliliśmy, że oni będą rozmawiać i przekazywać informacje na świetlicę, a my szybko będziemy uzgadniać nasze postulaty.
Szczecin, 18 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Początkowo w całej stoczni zostało nas może 2 tysiące z 11 tysięcy stoczniowców. Jednak w sobotę rano, 23 stycznia, było nas już znacznie więcej, mimo że stocznia została natychmiast obstawiona, a dyrektor Skrobot jeździł ulicą z gigantofonami i wyzywał Bałukę od kryminalistów. Były także ulotki, aby opuścić stocznię.
Podczas grudniowego strajku stołówki wydawały posiłki, w styczniu byliśmy głodni i obstawieni milicją. No, ale tę sobotę jakoś przetrzymaliśmy. W niedzielę z samolotu lecą ulotki: „Stoczniowcu, czy nie chciałbyś zjeść obiadu z rodziną?”.
W 1968 roku pocięto w stoczni takie ciężkie kable okrętowe — na studentów i one potem leżały na złomowisku. Teraz przydały się do obrony stoczni. Biorę swój kabel, idę pod płot — z jednej strony my pilnujemy stoczni, aby się nikt nie przedostał, a z drugiej strony stoi milicja. Wszyscy ludzie ze stoczni wyszli z jakichś zakamarków i okazało się, że nas może być z 7 tysięcy. A milicjantom powiedziano, że stocznię opanowała garstka ludzi... No i milicja zaczęła się bać...
Jeszcze z drugiej strony przychodzą kobiety i za milicją tworzą szpaler, mówią, że muszą dać mężom jeść. Jedna z nich odważyła się, przyłożyła facetowi w łeb torbą i kobiety ruszyły na płot. Milicja chciała je odciągnąć, a my: „Spróbujcie tylko przestąpić tor!”. W końcu te kobiety runęły do płotu. To nie były nasze żony, ale mówiły, że ich mężowie są dalej, w związku z tym przekazują jedzenie. Dowiedzieliśmy się wtedy, że stanęły pociągi, autobusy, że cały Szczecin stoi. Poczuliśmy się mocniejsi.
Szczecin, 23–24 stycznia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.